Główni ekonomiści banków. Faceci, którzy potrafią jednego dnia tłumaczyć w programach informacyjnych, że wzrost euro był nieunikniony, by następnego przekonywać, iż spadek kursu tej waluty przewidziałoby nawet dziecko. Na ich widok na przemian ziewasz i hamujesz odruch wymiotny. Ci panowie w kosztownych garniturach do perfekcji opanowali jedną, za to bardzo ważną rzecz w warsztacie ekonomisty: strzelić dobry bon mot i zmieścić się w pięciu sekundach, by telewizje miały gotowy "soundbite".
Fenomenowi ekonomistów zatrudnianych przez polskie banki przygląda się miesięcznik Forbes.
Idąc do telewizji, trzeba mieć gotowy lapidarny komentarz. Inaczej można nie dostać drugiej szansy – nazajutrz zadzwonią do kogoś, kto lepiej wypada w mediach. Żeby być znanym, trzeba też być szybkim. Na przygotowanie komentarza bankowi ekonomiści mają zwykle bardzo mało czasu, bo tuż po ogłoszeniu danych o inflacji czy bezrobociu zaczynają dzwonić do nich dziennikarze. Wygrywają ci, którzy potrafią błyskotliwie spuentować każde wydarzenie, nieważne, czy to będzie bezrobocie w Rumunii, inflacja w strefie euro, czy katastrofa finansów publicznych w Grecji.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz